W tamtej chwili miałam chyba tylko jeden prawdziwy problem. Ratować
Moon, czy swój zielony zadek? Postanowiłam zaryzykować. Nie mogłam jej
tam zostawić, bo nigdy bym sobie tego nie wybaczyła. Mogłam biec po
pomoc, ale to zajęłoby zbyt dużo czasu. Musiałam działać od razu.
Szybko wyskoczyłam z kryjówki. Gryf, dotąd zbliżający się powoli do
wadery, robił to dalej. Musiałam zwrócić na siebie uwagę, żeby nie zabił
Moon!
Rozglądnęłam się szybko, szukając jakiegoś przedmiotu. Obok mnie
leżał dosyć duży, twardy kamień. Złapałam go do pyska i cisnęłam nim z
całej siły w latające stworzenie. To wręcz zaryczało i odwróciło w moją
stronę. Specjalnie pokazałam kły i zaczęłam skakać na boki wiedząc, że
to go zdenerwuje.
Rzucił się na mnie. Poczułam, jak jego pazury zaciskają mi się na
karku. Zaczął mnie dusić, unosząc się. Zaczęłam się miotać na boki,
złapałam go przednimi łapami za pazury, próbując je rozluźnić.
Poczułam, że po karku spływa mi krew, oczywiście moja. W końcu udało
mi się go ugryźć. Puścił mnie, a ja spadłam z kilku metrów. Na
szczęście na cztery łapy, jak kot.
- Moon, jeszcze chwilę wytrzymaj sama! – krzyknęłam.
Nie zwracając uwagę na to, że wadera coś mówiła, pobiegłam i wskoczyłam na gryfa.
< Moon? Eee tam, czekałam wiele razy dłużej :D >
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz